Neverending story…
Nie wiadomo, czy śmiać się, czy płakać podczas czytania artykułu autorstwa Agaty Saraczyńskiej. Po raz kolejny czytelników raczy się taką oto mądrością, że dopóki koszmarnych bloczków nie zastąpią nowoczesne kamienice z knajpkami, to nikt tu nie będzie chciał spędzać czasu – jakby jedna miało jakikolwiek związek z drugim.
Na placu pierzeja wschodnia i zachodnia mają to, co najważniejsze, tzn. wejścia do lokali z poziomu chodnika. Pierzeja południowa to siedziba Urzędu Miejskiego (oczywiście po schodkach) i wątpliwej urody biurowiec (także po schodkach). Największym problemem jest pierzeja północna z wątpliwej jakości "przedogródkami" i mieszkaniami na parterze.
To, co oburza najbardziej, to niezauważanie faktu, że w domach tych mieszkają w SWOICH mieszkaniach starsi starzy Wrocławianie. Po raz kolejny stawiani są oni w podwójnej roli niepotrzebnych i przeszkadzających.
To nie nowoczesność kamienicy z knajpkami decyduje o chęci spędzania w danym miejscu czasu. O tym decyduje przede wszystkim towarzystwo. Jakoś we Włoszech czy we Francji klientom nie przeszkadza posiłek spożywany w ogródku przed lokalem przy ruchliwej ulicy. Również stan i wygląd kamienicy nie ma tam decydującego znaczenia.
A "burzenie" proponuję rozpocząć od obiektu zamieszkiwania Autorki, gdyż zapewne i on niezbyt licznej grupie mieszkańców Wrocławia spodobałby się, wszak zdaniem vox populi wszystko, co Polacy po wojnie we Wrocławiu zrobili, nadaje się tylko pod spychacz, oczywiście przy zachowaniu Carrefourów i Leclerców! Oczywiście, jest i druga grupa, która – jeśli miejsce zamieszkiwania cudem przetrwało myśl polityczną gauleitera Hankego – będzie uważać, że należy zburzyć, bo "niemieckie" lub co najmniej – nie nasze!
Dodaj komentarz