Kruszenie politycznego betonu

Posted on sobota, 31 maja, 2014 o 20:38 w

Podobno polska scena polityczna jest „zabetonowa”, a światem polityki rządzi „betoniarka” (dla niewtajemniczonych to zdrobniała nazwa popularnego „za kratkami” radia dla „pensjonariuszy” – od słowa „betoniara”).

Abstrahując od bardzo spiskowych teorii, warto zwrócić uwagę na pewien zabieg, rzec by można lingwistyczny. Po 1989 roku dyskretnie podmieniono znaczenie słowa polityka, o którym w politycznie poprawnej encyklopedii (wikipedii.pl) możemy przeczytać, że jest to rodzaj sztuki rządzenia państwem, której celem jest dobro wspólne (wg definicji Arystotelesa). I ponieważ Grecja jest niewątpliwie ojczyzną demokracji, to uznajmy tę definicję za wystarczającą. Dzisiaj, większość mieszkańców kraju położonego między Odrą, Nysą a Bugiem, za politykę uważa politykierstwo, uprawiane przez członków zwalczających się stowarzyszeń (zarejestrowanych w oparciu o ustawę o partiach politycznych), polegające na wzajemny dokopywaniu. Kopie się wszystko i wszystkich, byle „nasze” było na wierzchu.

Przypadkowość polskiej klasy politycznej (za wyjątkiem byłych „członków” i „kandydatów na członków”) oraz brak poczucia odpowiedzialności elektorów za dokonany wybór, dopełniają obraz upadku. I na nic tutaj zdają się lamenty osób rozumiejących nieco problem.

Widać nie tędy prowadzi droga. Przykład węgierski dowodzi, że do „polityki państwowej” potrzeba dwojga, tj. świadomego elektora i rzetelnego polityka. Przykład demokratycznie wybranego Adolfa H. dowodzi, do czego mogą doprowadzić nieświadome wybory (wszak „biblię” niemieckiego narodowego socjalizmu można było uprzednio przeczytać bez trudu). Z drugiej strony umów, tj. programów wyborczych należy dotrzymywać, o czym wiedziano już w starożytności (pacta sunt servanda). Wystarczy krótkie spojrzenie wstecz, by dostrzec notoryczne rozmijanie się polskiej praktyki politycznej z powyższymi uwagami. Nie ma tutaj mowy o wysublimowanych wyższych poziomach polityki – to po prostu zwykły elementarz. I jak widać, ani obywatele, ani tzw. klasa polityczna, tego elementarza nie „przerobiła”. Problem w tym, że obie strony biorą się po raz kolejny do pisania „prac dyplomowych”.

Gdyby jednak uznać obecną sytuację za szczególną, to można byłoby uznać ten zbiorowy wysiłek za formułę „eksternistyczną”, co znaczy mniej więcej tyle, że co prawda nie „przerobiliśmy” oficjalnie, jednak mamy pewne kwalifikacje… Zatem spróbujmy zadać pytania testowe, na które sami „pretendenci” z obu stron odpowiedzą sobie sami.

Po pierwsze: w ilu organizacjach środowiskowych uczestniczysz?
Po drugie: ile przygotowałeś rzeczowych programów działania?
Po trzecie: ile dokumentów programowych przeczytałeś?
Po czwarte: ile zadałeś pytań drugiej stronie?
Po piąte: ile, ile, ile…?
Zapewne już te kilka najprostszych wystarczy, aby zwątpić…

Jednak dzisiejsza rzeczywistość emigracyjna potwierdza znaną tezę, że Polak potrafi! Potrafi z niczego uczynić coś. I właśnie za to jesteśmy cenieni jako „złote rączki”. Chyba zatem już najwyższa pora zamienić te „rączki” na „komórki” i uczynić je złotymi…
Mój przyjaciel chemik wyjaśnił mi jak rozpoznaje rodzaj pitego wina. Otóż zaczyna on zawsze od odpowiedzi na pytanie: czym dany płyn nie jest ? I w naszej rozhuśtanej sytuacji politycznej metoda ta wydaje się być najbardziej odkrywcza. Zatem jeśli mamy na kogoś oddać swój głos, to abstrahując od programów i szyldów partyjnych, należy zadać sobie pytanie: kim rzeczony delikwent nie jest! I tu pojawi się tak olbrzymia liczba wątpliwości, że problem wyborów mamy z głowy. No chyba, że damy się zamienić na „materię” pożądaną przez wspomniane na wstępie „betoniarki”.

Jednak to jedynie pierwszy etap. Jeśli uda się nam przebrnąć przez wspomniany powyżej „ocean” wątpliwości i pozostanie dwóch… Wówczas pomocną może być metoda porównawcza dwóch życiorysów.

Dopiero na kolejnym etapie „eliminatki” można zacząć myśleć kategoriami zwanymi potocznie politycznymi. A są nimi: ordynacja wyborcza (teoria „traconego głosu”), równowaga (balance of power), celowość dominacji (potrzeba zmiany konstytucji), potrzeba koncyliacji (rządy koalicyjne).

„Polityka” nie rodzi się z dnia na dzień. To raczej proces „dojrzewania” – z jednej strony politycy muszą chcieć być uczciwi, z drugiej zaś wyborcy muszą zacząć wymagać przede wszystkim od siebie. Zapewne z takim procesem mamy do czynienia na Węgrzech. A my nie możemy zapominać o tym, że u nich punkt wyjścia był o wiele gorszy niż u nas obecnie. Oni przewalczyli pierwszą kadencję, a na drugą – przy innej ordynacji – mają niezły zadatek…

I z ostatniej chwili. Jak donoszą nam nasze wiarygodne media, Viktorowi Orbánowi „spadło” poparcie (jak miał większość konstytucyjną, tak ją ma nadal!), a Jobbikowi „wzrosło” (zamiast 15% z 70% uprawnionych, tj. ok. 10,5%, ma 20% z 53%, tj. 10,6%)… I jak tu nie uśmiechnąć się z politowaniem, gdy miesza się skuteczność w dążeniu do celu z wielkością dowolnie przytoczonych liczb…

p.s. Artykuł ukazał się po raz pierwszy w „Słowie Wrocławian” z maja 2014 (nr 62) na stronie 16 pod tytułem: „Kruszenie politycznego betonu”.

Tagi:

Skomentuj

Dodaj komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Top